Jego nie zamurują żadne klimaty… „Czteroletni Festiwal to w sumie 25 tysięcy metrów kwadratowych wystaw” – podaje w swoim felietonie „Mnie nie zamurują żadne klimaty” Festiwalu Miasto Gwiazd – Artur Krajewski. Taka pokaźna próbka twórczości dzisiejszych artystów daje mi jako widzowi materiał do poważnej refleksji nad kondycją współczesnej sztuki. Refleksji o tyleż gorzkiej, że sama w jakimś sensie czując się artystą, chciałabym, aby sztuka była ważną częścią życia każdego człowieka.
Patrząc na prace wystawione na zeszłorocznym Festiwalu, zauważam dwie tendencje w sztuce, każdą równie bolesną w swej skrajności: mamy obecnie do czynienia ze sztuką bardzo zaangażowaną, bardzo polityczną, bardzo mimetyczną i obrzydzająco „aktualną” lub też ze sztuką samą dla siebie, sztuką zamkniętą na odbiorcę, kompletnie nie znajdującą kontekstu w rzeczywistości. Zatraciliśmy sztukę w rozumieniu klasycznym – pojmowaną jako kunszt, jako umiejętność przestrzegania pewnych reguł. Zresztą nie jest to zjawisko stricte współczesne, prawdopodobnie bowiem żaden wybitny artysta, który kiedykolwiek tworzył, nie zostałby nazwany geniuszem, gdyby nie przekroczył jakiejś reguły, gdyby nie był odkrywczy. Tym niemniej, artyści naszych czasów nie przekraczają granic, aby doskonalić sztukę, by stworzyć nowe reguły, które spowodują, że sztuka stanie się ich horacjańskim ponadczasowym pomnikiem. Artyści naszych czasów przekraczają granice, po to, aby zostały przekroczone – i to jest sztuką współczesną.
Zaangażowanie i mimetyzm, o których mówiłam wcześniej, nie są oczywiście wadami sztuki, polityczność i usilny aktualizm to też nie jest jedynie problem naszych czasów. Właściwie to nie jest problem w ogóle, nie można się z artystą kłócić o treść – każdy obiera taki temat, na jaki stać jego twórcze możliwości. Więc jeśli nie o treść tu chodzi, to może z formą jest gorzej? Można przecież tworzyć dzieła zaangażowane społecznie, politycznie, aktualne i mimetyczne, których forma będzie nie tylko podkreślała treść, będzie niebanalna i poruszająca, ale zarazem zachęcająca odbiorcę do namysłu, do zagłębienia się w problem. Weźmy Goyę: jego „Rozstrzelanie powstańców”, jego „Okropności wojny” to dzieła niezwykle poruszające w swej treści, doskonałe przy tym w formie, a przecież polityczne i zaangażowane. Jedyne na co stać w tej materii współczesnych twórców, to eksploatowanie już i tak mocno wykorzystanych w popkulturze (w postaci różnych memów internetowych – ciekawe swoją drogą, czy twórca tychże memów uważa siebie za artystę, dr sztuk plastycznych o profilu artysta-memiarz) obrazów Matejki i usilne aktualizowanie ich, ewentualnie biało-czerwony trzepak. Rozkosznie lubieżna „Maya naga” Goi i jego „Maya ubrana” stanowią – możliwe, że niezamierzenie przez artystę – znacznie ciekawszy i nie tyle zaangażowany, co angażujący widza portret obyczajowości, kobiecości w jej najbardziej cielesnym wydaniu, niż mozaika tamponów pt. „Wydzieliny ciała” (praca widziana przez mnie na którejś z feministycznych wystaw w Zachęcie w 2010 lub 2011 roku) czy też namalowany z pieczołowitością godną wielkiej sprawy obraz olejny przedstawiający golenie pachy. Widzimy taką sztukę i kiwamy mądrze głowami, bo przecież żyjemy w czasach oświeconych, jesteśmy światli, otwarci i kulturalni, oczywiście bezpruderyjni, przecież jesteśmy ludźmi i nic co ludzkie nie jest nam obce, a na domiar złego rozumiemy wysoką kulturę. Kiwamy więc mądrze głowami i niby to w zadumie, niespiesznym krokiem przechodzimy do kolejnego dzieła, patrząc z pogardą na gimnazjalną młodzież, która na widok tej „sztuki” reaguje głupawym chichotem i właściwie jedynie słusznym, pełnym niekłamanego obrzydzenia okrzykiem „fu!”. Patrzymy na nich z pogardą, bo zdajemy sobie sprawę, że „fu!” jest idealnym komentarzem i świetnie wyraża nasze myśli na temat tej wielkiej „sztuki”, którą jako ludzie światli i okrzesani obowiązani jesteśmy kwitować mądrym kiwaniem głowami i zadumą. I znów tylko dzieci mówią, że cesarz jest nagi.
W wywiadzie dla grupy artystycznej „End of art” Andrzej Mastalerz powiedział: „Obecnie sztuka troszkę traci kontakt z rzeczywistością. Tzn. czasami jest zbyt hermetyczna i zbyt zapatrzona w siebie, i zbyt mało komunikatów dochodzi do odbiorcy w szerokim tego słowa znaczeniu” – i to uważam, za drugi główny problem sztuki współczesnej, który obserwuję, przebiegając w myślach ekspozycję zeszłorocznego Festiwalu Miasto Gwiazd. Twórcy sztuki, niby przez wielkie „SZ” fascynują się sztuką uliczną – mam na myśli tę tworzoną spontanicznie na murach, ławkach w parkach, nie tę tworzoną przez artystów pozujących na takich „uliczników”. Ci ostatni czerpią dla swej twórczości inspiracje z ulicy, ale są to zainteresowania ową specyficzną „ludowością” tak powierzchowne, że przeniesione na sale wystawowe kompletnie tracą swój sens. Artysta nie wie, co kierowało człowiekiem, który od tak postanowił udekorować blok studiami męskich genitaliów, ale powtarza to na płótnie, pozbawia kontekstu i nazywa te niczego niewyrażające bohomazy sztuką. Zresztą to ciekawe, że kiedyś kultura masowa próbowała naśladować kulturę wysoko, dziś następuje odwrócenie tej relacji, przeprowadzone jednak w identyczny, pozbawiony zrozumienia sposób. Ma to związek z owym upartym przekraczaniem granic przez artystów, o którym już wcześniej wspomniałam. Twórcy już nie chcą wyrazić siebie i swoich odczuć i obserwacji, twórcy chcą wyrazić swoje bycie twórcami, brak tu komunikatu, który zwykła nieść ze sobą sztuka, jest treść, ale nie przeznaczona dla odbiorcy. Rzeczywiście, zgodzę się z tym, co powiedział Artur Krajewski oprowadzając po wystawach wolontariuszy – jest swego rodzaju odwagą wystawić jako sztukę prace, które były wystawione na Festiwalu, sęk w tym, że one wcale nie miały być manifestacją odwagi. Jeśli autor chce uzewnętrznić swoje emocje – bo część prac poczytuję za czystą ekspresję – to brak formy lub forma, która nie dociera do odbiorcy, staje się dla tych emocji swego rodzaju barierą językową, bowiem zaistnienie pewnych emocji, napięć staje się wyrażeniem, gdy jest zrozumiałe dla odbiorcy, wyrażenie twórcy nie ma sensu, jeśli nie przerodzi się we wrażenie odbiorcy, znajduje uzasadnienie tylko wtedy, gdy twórcę utożsamimy z odbiorcą. Jeżeli jednak twórca tworzy sam dla siebie, po cóż swoje dzieła upublicznia? Jeżeli natomiast liczy na innego odbiorcę, musi stosować formę, posługującą się językiem dla odbiorcy zrozumiałym. W przeciwnym razie naraża się na to, co miało miejsce na Festiwalu, gdzie wolontariusze ochrzcili jedną z prac mianem „wielkiej czerwonej kupy”. Dopiero przez przypadek, przy rozbiórce wystaw dowiedzieliśmy się, że praca przedstawiała czerwoną farbę wyciśniętą z tubki. Cesarz jest nagi.
Problemy sztuki współczesnej, o których piszę są tym poważniejsze, że zaczynają wkradać się również w tzw. sztukę użytkową, zwłaszcza kompletne nieprzystosowanie do rzeczywistości, które np. w dziedzinie projektowania ubioru jest już od dłuższego czasu widoczne na światowych wybiegach, a daje się obserwować też na wybiegu Miasta Gwiazd. Nie mówię, abyśmy od razu wracali do idei Bauhausu i zamykali się w niej ostatecznie, ale niechże to się chociaż da nosić!
Niestety sztuka nie będzie częścią życia każdego człowieka, choć nam – artystom – powinno zależeć na tym najbardziej, choćby ze ściśle prozaicznych przyczyn, sztuką dla sztuki nie da się wyżywić. To oczywiście żart i im mniej komercyjna jest sztuka, tym lepiej, ale artyście, który rzeczywiście chce coś wyrazić musi zależeć na odbiorze – inaczej trafi w próżnię i wypali się nim zdąży osiągnąć apogeum swej sztuki. Wniosek? Za dużo w sztuce współczesnej jest nonszalancji i pozornej swobody, za dużo sztuczności (artificiality), a za mało prawdziwego kunsztu (die Kunst)…
Katarzyna Szymbert
Skomentuj